Jarosław Kaczyński zapędzony w kozi róg. Chciał zagrać eksperta, ale nie wyszło

24.05.2024

Po czwartej godzinie przesłuchania przed komisją śledczą badającą wybory kopertowe Jarosław Kaczyński zaczął snuć opowieści o polskiej polityce. Mówił o Hitlerze i “dziadostwie postkomunistycznym” w sądach. Wcześniej jednak kilka celnych pytań wystarczyło, by zapędzić go w kozi róg.

Przed piątkowym przesłuchaniem pytań było wiele. Czy Kaczyński potwierdzi, że to Bielan zadzwonił do niego z pomysłem wyborów kopertowych jeszcze 31 marca? Czy zezna – w ślad za Morawieckim – że decyzję o wyborach kopertowych podjęło “kierownictwo partii” podczas spotkania w siedzibie PiS na Nowogrodzkiej? Czy potwierdzi okoliczności spotkania w willi premiera na Parkowej, podczas którego Mariusz Kamiński miał krzyczeć na polityków Porozumienia i grozić, że wsadzi ich do więzienia?

Na odpowiedzi trzeba było się naczekać. Na przesłuchanie przed komisją śledczą ds. wyborów kopertowych Jarosław Kaczyński wszedł spóźniony niemal dwadzieścia minut, choć limuzyna przywiozła go do Sejmu niemal pół godziny wcześniej. Nie przeszkadzało mu to w pouczaniu członków komisji, perorowaniu o szacunku i odpowiedzialności.

Tym razem – w odróżnieniu sytuacji na komisji ds. Pegasusa, gdzie Kaczyński nie chciał go złożyć – ze ślubowaniem poszło szybko i sprawnie. Gorzej było z odpowiadaniem na pytania. Prezes PiS, któremu odmówiono prawa do swobodnej wypowiedzi, już w turze pytań postanowił wyraźnie przedstawić swoje stanowisko. Pytany o marszałek Witek odpowiadał kompletnie nie na temat.

– Po pierwsze, ponosicie pełną, stuprocentową winę za niedoprowadzenie do wyborów. […] Po drugie, mamy do czynienia z sytuacją, w której ci, którzy są sprawcami deliktów, stawiają przed komisją w sytuacji oskarżonych tych, którzy chcieli działać. […] Jeszcze raz chciałem powtórzyć, że komisja działa na zasadzie bardzo poważnego deliktu konstytucyjnego, jeżeli nie deliktu karnego. Jest nielegalna. Jeżeli komisja nie uznaje TK, to dlaczego ja mam uznawać komisję? – dopytywał Kaczyński, nawiązując do wtorkowego wyroku TK.

Potem ruszyła pisowska katarynka. Zdaniem Kaczyńskiego decyzja o wyborach została podjęta, bo z jednej strony rząd miał do czynienia z zagrożeniem życia obywateli, a z drugiej strony data wyborów była już ustalona. W międzyczasie Kaczyńskiego “miały dojść słuchy”, że w innych krajach, w tym w Bawarii, przeprowadzono wybory kopertowe. – Analiza dokumentów z tego czasu wskazuje na jedno: dochowano należytej staranności. Wszystkie działania były przeprowadzone, jak należy, decyzja premiera była oparta o obowiązujące prawo.

Niestety, prezes nie umiał sobie przypomnieć, kto dokładnie wyszedł z pomysłem przeprowadzenia głosowania korespondencyjnego. Chcąc odsunąć odpowiedzialność od polityków ZP, zaczął przebąkiwać o dyrektorach departamentów w ministerstwach. Mówił o opiniach ekspertów zewnętrznych, zapewniał, że “nie podejmowano decyzji pochopnych”.

Czy to Bielan był pierwszym, który do prezesa zadzwonił? I jeżeli tak, to jaka była reakcja szefa PiS? – Ta wiedza dochodziła do mnie z różnych źródeł – odpowiadał Kaczyński – być może Adam Bielan był jednym z nich. Ale proszę nie żartować, nie pamiętam jak zareagowałem na ten telefon.

– Czy każdy może do pana zadzwonić wieczorem z propozycją legislacyjną? – dopytywał przewodniczący Joński. – Jest bardzo duża grupa ludzi, którzy mogą do mnie wieczorem zadzwonić – ironizował Kaczyński.

Widać było, że od samego początku przesłuchania Jarosław Kaczyński próbuje skorzystać z taktyki, która sprawdziła się dla niego podczas zeznań przed komisją pegasusową. Próbował sprowokować przewodniczącego (“pan chyba nie jest w stanie tego pojąć”), zapowiadał wykład z teorii prawa, stawiając się ponad komisją, co chwilę wracał do znanego z tamtej komisji grepsu “panie pośle-panie świadku”.

Kaczyński nie umiał w przekonujący sposób wyjaśnić, dlaczego wszystkie decyzje – o czym opowiadali poprzedni świadkowie – ws. wyborów zapadały w siedzibie PiS, a nie w KPRM. Nie wiedział, nie pamiętał, nie umiał sobie przypomnieć. – Ja naprawdę nie wiem, ja pracowałem na Nowogrodzkiej, ale bywałem także w Sejmie, w różnych pomieszczeniach sejmowych trwały dyskusje. Nie pamiętam, gdzie zapadała ostateczna decyzja, ale ona była uważana za coś zupełnie oczywistego – przekonywał szef Prawa i Sprawiedliwości.

Skonfrontowany z wywiadem w tygodniku Karnowskich, w którym przyznał, że bierze na siebie polityczną odpowiedzialność, Kaczyński znowu przestał odpowiadać na pytania i przeszedł do ataku. – Dzięki pana frakcji – mówił do przewodniczącego Jońskiego – wyrzucono w błoto 100 mln zł. (…) Nie jestem dumny, że jestem przed tą komisją, bo jest ona nielegalna, działa niezgodnie z prawem, konstytucją oraz zdrowym rozsądkiem. (Do tych argumentów jeszcze wrócimy, bo bez problemu poradził sobie z nimi wiceprzewodniczący komisji, poseł Bartosz Romowicz).

Dopytywany o kwestie odpowiedzialności, Kaczyński zaczął się mitygować. Decyzję, jak twierdził, podjął “wewnętrznie, sam dla siebie”. Decyzja prawna, próbował dalej przekonywać, miała zostać podjęta przez instytucje, które miały do tego prawo: sejm, rząd, premiera. Nie widział też kłopotu w tym, że Bielan – który zadzwonił z sugestią wyborów kopertowych – był członkiem sztabu Andrzeja Dudy.

 

Kto był na spotkaniu na Nowogrodzkiej, na którym zapadła ostateczna decyzja, Kaczyński nie chciał powiedzieć. –Nie będę podejmował tego rodzaju wysiłku, dlatego, że mógłbym się pomylić. Nie będę odpowiadał na to pytanie. […] W sensie technicznym odpowiedzialny był rząd, także i premier, on to mówił na posiedzeniu komisji. Poza tym był szef kancelarii premiera, szefowie departamentów, zewnętrzni eksperci – powtarzał.

– Trochę mnie to dziwi – ripostował wiceprzewodniczący Jacek Karnowski – taka ważna, jak pan mówi, ustawa o wyborach prezydenckich, a tu ani marszałek Witek, ani premier Morawiecki, ani pan nie potrafią sobie przypomnieć, kto przygotował ustawę.

Podczas przesłuchania raz po raz stawiał się ponad prawem, stwierdzając chociażby to, że “zna wyrok Naczelnego Sądu Administracyjnego” ws. przekazania danych Polaków przez samorządy, “ale go nie uznaje”. Raz po raz powtarzał, że komisja działa bezprawnie i niezgodnie z konstytucją. Większość pytań, które nie przypadały mu do gustu, nazywał “bezczelnym kłamstwem”. Opowieści prezesa PiS o tym, że “komisja jest niekonstytucyjna”, postanowił zderzyć z rzeczywistością wiceprzewodniczący Bartosz Romowicz z Trzeciej Drogi. Bardzo szybko okazało się, że pytany o konkretne przepisy ustawy zasadniczej, Kaczyński nie jest w stanie ich wskazać.

– Te chwyty, które tutaj stosujecie, są nie na miejscu, to łamanie prawa – bronił się szef Prawa i Sprawiedliwości.

– Ale z którym artykułem Konstytucji ustawa o komisji jest niezgodna? – dopytywał grzecznie wiceprzewodniczący.

– Proszę pozwolić, abym wziął na chwilę do ręki Konstytucję…

– Proszę bardzo – odpowiadał Romowicz.

– Generalnie jest coś takiego, że tak powiem, ogólny sens Konstytucji i to jest podważane, jej preambuła – wił się dalej Kaczyński przyparty do muru.

Sytuacja była na tyle poważna, że po kilkunastu minutach prezes PiS sięgnął po zgraną, ale stosowaną uparcie od lat kartę smoleńską. Próbował zmienić temat na wpływy rosyjskie, oskarżył dawną opozycję o wspieranie Kremla, przypomniał tragiczny wypadek w Smoleńsku (w dodatku myląc jego datę).

W drugiej turze pytań brutalnie skonfrontowała z rzeczywistością prezesa również posłanka Magdalena Filiks. Choć Jarosław Kaczyński opowiadał o tym (to klasyczny element pisowskiej narracji), że przecież jeszcze w końcu marca opozycja poparła pomysł głosowania korespondencyjnego, to współzałożycielka KOD w kilku pytaniach udowodniła, że prezes PiS nie wie, o czym mówi. Na jej prośbę nie był w stanie wymienić nawet trzech różnic pomiędzy ustawą z końca marca, a ustawa z kwietnia – a te były znaczące i kluczowe (m.in. kwietniowa ustawa rozszerzała liczbę głosujących korespondencyjnie z 10 do 30 mln osób!).

Koło ratunkowe rzucili premierowi posłowie Zjednoczonej Prawicy Waldemar Buda oraz Michał Wójcik. W odpowiedzi na ich pytania Kaczyński sięgnął po znaną mantrę. Powtórzył, że wybory kopertowe były najbezpieczniejsze, przypomniał, że to szczególnie Platformie Obywatelskiej zależało na tym, aby wybory wywrócić, dodawał, że wzrost liczby paczek wysyłanych w 2020 r. to dowód na to, że takie rozwiązanie było bezpieczne.

Nic o obawach Polaków z wiosny 2020 r. Nic o tym, że premier i rząd niemal przez cały marzec nie wiedzieli, jak zareagować. Nic o tym, że liczba zakażeń wzrastała, a PiS obawiał się, że problemy z pandemią wpłyną na wyniki prezydenta Andrzeja Dudy. I jeszcze jedno: w sytuacji koronawirusa tylko Duda mógłby realnie kampanię prezydencką prowadzić. O tych wszystkich zarzutach i wątpliwościach pisała w tekście “Odświeżamy pamięć Morawieckiemu” Dominika Długosz.

 

Po czwartej godzinie przesłuchania Jarosław Kaczyński zaczął snuć typowe dla siebie opowieści o polskiej polityce. Przy wtórze posłów Budy, Wójcika, Czarnka oraz Krystiana mówił o Hitlerze, “dziadostwie postkomunistycznym” w sądach, pouczał posłów, twierdził, że właściwie “z dobrego serca” stawił się przed komisją. Poseł Jacek Karnowski wniósł o ukaranie go za te wypowiedzi karą komisji dyscyplinarnej.

– Jest pan prezesem Prawa i Sprawiedliwości, to wy podejmowaliście te decyzje. Czy jako PiS oddacie do budżetu państwa 100 mln zł, które poszły w błoto? – pytał pod koniec przewodniczący Dariusz Joński.

– Za jakiś czas, jeszcze nie teraz, ale kiedyś na pewno, te pieniądze odda Platforma Obywatelska – odpowiedział Kaczyński.

Jarosław Kaczyński był najpewniej ostatnim ze świadków komisji śledczej ds. wyborów kopertowych (choć członkowie komisji nie wykluczają wezwania kolejnych, jeżeli byłoby to potrzebne do stworzenia raportu z prac). Jak poinformowała w tym tygodniu w TOK FM posłanka Anita Kucharska-Dziedzic, wstępne prace nad raportem już trwają, każdy z członków komisji dostał pewien obszar do podsumowania. Wniosków dotyczących organizowania wyborów kopertowych wiosną 2020 r. można się spodziewać na przełomie czerwca oraz lipca.

https://x.com/KleofasW/status/1794105224971342266

 

Odświeżamy pamięć Mateuszowi Morawieckiemu. “Zatem po kolei, panie premierze”

Ile razy można powtórzyć nieśmieszny żart o akumulatorze i hiszpańskich butach w gabinecie premiera? Przynajmniej dwa razy. Nie będzie od tego śmieszniej, ale za to bardziej żenująco. Analizujemy show Mateusza Morawieckiego.

Mateusz Morawiecki postanowił urządzić show i przypomnieć o sobie, bo ostatnio trudno mówić, że jest na pierwszej linii politycznego frontu.

Przygotował nawet kilka bon motów, które były przygotowane na błyskotliwe hasztagi w mediach społecznościowych. Był żarcik o akumulatorze i hiszpańskich butach ukrytych w gabinecie premiera. Nie dość, że trzeba nieustannie prostować to, co premier mówi, to trzeba też być gotowym na intelektualne wrzutki, jak łacińskie słowa i cytaty z lektur dla ambitnych licealistów. Morawiecki raczej nie słynie z dobrego poczucia humoru.

Pozostawił po sobie po pierwszej części przesłuchania obraz polityka, który niczego nie wie, nie pamięta i za nic właściwie nie odpowiada. I tylko należy się cieszyć, że wyszliśmy z tej pandemii w jako takiej formie.

Morawiecki przyszedł na komisję śledczą powiedzieć, że ciężko pracował w pandemii, więc właściwie nie zajmował się wyborami prezydenckimi. Przed show właściwym, czyli tym podczas przesłuchania, Morawiecki dał nam przedsmak i wygłosił oświadczenie, które miało chyba postawić go w jednym szeregu z Emilem Zolą. Premier wygłosił mowę, właśnie w stylu Zoli, oskarżając Platformę Obywatelską o wszystko. A potem ignorując pytania, próbował powtórzyć to samo. Według premiera Morawieckiego, to PO jest odpowiedzialna za to, że wybory 10 maja się nie odbyły, że kosztowały 70 mln zł plus odszkodowania dla poczty i PWPW, a sam premier ratował wszystkich przed wirusem, więc wyborami się nie zajmował. Reszty nie pamięta.

To odświeżmy trochę premierowi pamięć. Ostatnie cztery lata były bardzo intensywne i nie każdy wszystko musi pamiętać. Chociaż jak ktoś jest premierem i jest wezwany do składania zeznań, to raczej powinien sobie dla porządku przypomnieć różne rzeczy.

Zatem po kolei, panie premierze.

Pierwszy artykuł o tym, że wybory 10 maja powinny zostać przełożone, napisaliśmy w “Newsweeku” 10 marca. Skoro my mogliśmy to przewidzieć dwa miesiące wcześniej, to od rządu należałoby wymagać pewnej zdolności do przewidywania. Wówczas pisaliśmy o przepisach Konstytucji i ustawie o stanie nadzwyczajnym, które dawały rządowi możliwość przesunięcia wyborów na październik. Ale PiS nie zdecydowało się wprowadzić stanu wyjątkowego. Nie, bo nie. W czwartek premier nie był w stanie odpowiedzieć, dlaczego stanu wyjątkowego nie wprowadzono. Cały czas podkreślał, że sytuacja była trudna, nadzwyczajna i wyjątkowa, ale nie na tyle, żeby skorzystać z narzędzi, które daje Konstytucja i ustawy.

Premier nieustannie mówił, że walczył o zdrowie Polaków. To przypomnijmy kolejny tekst z “Newsweeka”, który opublikowaliśmy 14 marca. Ministerstwo Zdrowia udostępniło nam informacje o tym, co robiło od stycznia do marca 2020 r. W styczniu Światowa Organizacja Zdrowia poinformowała o zagrażającej nam globalnej pandemii, na początku marca w Polsce zarejestrowany został pierwszy przypadek Covid-19. Pierwsze spotkanie zespołu zarządzania kryzysowego w resorcie zdrowia odbyło się 29 stycznia, a rządowego zespołu zarządzania kryzysowego dzień później. Tak rząd PiS zmarnował pierwszy miesiąc. Zamiast opracować plan na następne miesiące, przewidzieć kłopoty z wyborami, napisać nowelizacje kodeksu wyborczego i wprowadzić możliwość przeprowadzenia wyborów korespondencyjnych, ministrowie “monitorowali doniesienia” i zrobili kilka konferencji prasowych.

Dopiero pod koniec lutego coś zaczyna się dziać. Tu warto zaznaczyć, że PiS wyrzucił z kodeksu wyborczego wprowadzone przez Platformę przepisy o głosowaniu korespondencyjnym i właściwie nie wiadomo dlaczego to zrobił, chyba tylko dlatego, że wprowadził je poprzedni rząd. Gdyby nadal znajdowały się w naszych wyborczych przepisach, nie trzeba byłoby robić żadnych nadzwyczajnych legislacyjnych fikołków. A PiS zrobił ich kilkanaście.

To już tekst z kwietnia 2020 r., kiedy Prawo i Sprawiedliwość zabrało się za zmiany prawa wyborczego. W nocy z 27 na 28 marca do ustaw antykryzysowych partia Jarosława Kaczyńskiego wrzuciła zmiany kodeksu wyborczego. Zrobiła to o trzeciej nad ranem. Przy okazji PIS złamało prawo, bo zmiana kodeksowa jest dokładnie opisana w Regulaminie Sejmu i naprawdę nie tak powinna wyglądać.

Przypomnijmy, że kiedy w Polsce pojawił się Covid-19 w najlepsze trwała już kampania wyborcza, a zatem myślenie o wyborach i zmianach przepisów było oczywiste. Ale o tym nikt nie pomyślał, a potem prezes Kaczyński kazał zorganizować wybory 10 maja za wszelką cenę. Zaczęła się chaotyczna gonitwa i paniczne szukanie rozwiązania.

Morawiecki opowiadał w czwartek o tym, jak na początku pandemii jego największą troską było w miarę spokojne przeprowadzenie państwa przez ten okres. To popatrzmy na to, jakie decyzje podejmował wtedy rząd i jak je komunikował.

Pierwszy przykład z początku marca. Jednego dnia rzecznik rządu ogłasza, że szkoły nie będą zamykane, bo nie ma takiej potrzeby, a wszystko będzie zależało od sytuacji w danej szkole i decyzje będą dotyczyły konkretnych przypadków. Dwa dni później premier zwołuje konferencję prasową i ogłasza, że “od jutra” zamyka wszystkie szkoły i przedszkola. Natychmiast, z dnia na dzień. Po szkołach ministrowie ogłosili, że plotki o zamykaniu sklepów i galerii handlowych to “fake newsy”. Dwa dni i premier ogłasza, że zamyka sklepy. Wszystkie decyzje, jakie rząd podejmował w tym czasie, świadczyły o kompletnym chaosie. Nie wyglądało to na spokojne przeprowadzenie kraju przez czas burzy.

Premier Morawiecki powtarza uporczywie, że Platforma zorganizowała spisek i szantażowała wszystkich, żeby wymienić kandydata na prezydenta. Dowodem na to było to, że Senat wykorzystał cały 30-dniowy czas na pracę nad zmianami w kodeksie wyborczym. W związku z tym przepisy weszły w życie tuż przed planowanymi na 10 maja wyborami. Powodem miało być spadające poparcie dla Małgorzaty Kidawy-Błońskiej. Tak, poparcie spadło, a kandydatka została wymieniona. Jednak premier zapomina o jednej okoliczności. Pod koniec marca Kidawa-Błońska popełniła błąd, który kosztował ją kandydowanie i zapewne szansę na starcie w drugiej turze.

Początkowo wydawało się nawet, że to dobry pomysł, ale jak widać, był bardzo kosztowny. Obecna marszałkini Senatu zaapelowała do swoich wyborców o bojkot — takiego słowa użyła — wyborów, a oni posłuchali. Politycy PO mówili wówczas, że Kidawa-Błońska naprawdę przestraszyła się wirusa i bała się prowadzenia kampanii, a jej sztab nie wiedział, co zrobić i wymyślili bojkot. W sondażach w połowie marca polityczka PO miała ponad 20 proc. poparcia. Po tym ogłoszeniu nagle spadło ono do 4 proc., momentami nawet 2 proc. Natomiast nagle ponad 90 proc. wyborców Platformy zaczęło deklarować, że nie weźmie udziału w wyborach. Skąd zatem kandydatka partii miała wziąć elektorat? Była w sondażach bez szans. Co by było, gdyby jednak wystartowała, to już dyskusja z gatunku political-fiction.