Ta twarz, przykro powiedzieć, ta twarz jest dziurawa – w najnowszej książce Wicha pisze o Malewiczu

Marcin Wicha, 

 

Marcin Wicha.

Marcin Wicha. (Fot. Maciek Jaźwiecki / Agencja Gazeta)

 

“Takie twarze miewali słynni oszuści. Dzięki niej może być każdym: w Witebsku Mesjaszem, w Leningradzie – profesorem. Kiedy przyjeżdża do Warszawy, miejscowym wyznawcom przypomina Mickiewicza. Kiedy umiera w Leningradzie, uczniowie widzą w nim Chrystusa”. Publikujemy fragment najnowszej książki Marcina Wichy “Kierunek zwiedzania”.

 

Najnowsza książka laureata Nike Marcina Wichy zaprasza czytelników na wystawę. Jej kręgosłupem jest życie i sztuka Kazimierza Malewicza. Twórcy polskiego pochodzenia, o którego upominają się też Ukraina i Białoruś. Malarza, którego “Czarny kwadrat na białym tle” jest niekiedy określany jako “punkt zerowy” w rozwoju sztuk plastycznych. Ale Malewicz jest tu pretekstem do opowieści o sztuce, o Rosji, o tęsknotach i marzeniach. I o naszych czasach. W przededniu katastrofy klimatycznej, w czasie kryzysu pandemicznego Wicha opowiada o ludziach, którzy uwierzyli, że świat można wymyślić na nowo.

Zdjęcie z legitymacji – fragment książki “Kierunek zwiedzania” Marcina Wichy

PAŃSTWO WIEDZĄ, ŻE TWARZ ARTYSTY MA KOLOSALNE ZNACZENIE

Tu mamy obrazek. Ledwie skończyła się druga wojna, a fotoreporter już pędzi, żeby sfotografować wyzwoloną twarz Picassa i jego niezwyciężony tors.

Fotograf jedzie na złamanie karku. Ma legitymację prasową, przepustkę ze sztabu i chlebak pełen amerykańskich papierosów. Wymija znieruchomiałe kolumny wojsk. Mija zburzone wsie. I już, zaraz – prasa przynosi wspaniałą wiadomość z Europy. Twarz ma się dobrze, tors nieco posiwiał. Najważniejsze, że jedno i drugie wyszło z tej katastrofy bez szwanku. Podobnie jak Koloseum czy katedra Notre Dame (wokół której uwijają się malutkie dżipy z żołnierzami).

Rysy Picassa są skarbem całej ludzkości. Zwłaszcza oczy i brwi. A twarz Matisse’a? Nie ta liga, ale jednak. Zwłaszcza teraz, gdy zapuścił bródkę, białą niczym gołąbki, które karmi na zdjęciach w magazynie „Life”. Ciemne wnętrze – jasne okno – białe ptaki. Świat wyłania się z ciemności.

Tak powinien wyglądać artysta.

NATOMIAST TA TWARZ, PRZYKRO POWIEDZIEĆ,

ta twarz jest dziurawa. Wygląda, jakby ją pokryła warstwa zaschniętej gliny albo udeptały kopyta zwierząt. Na większości portretów widać dzioby po ospie. I jeszcze długie czarne włosy.

Można tę twarz porównać z twarzami rówieśników (pstryk, pstryk – rozbłyskają legendarne czerepy Włodzimierza Majakowskiego, Osipa Brika, Aleksandra Rodczenki). W epoce kubistycznych czaszek Malewicz wygląda jak podwórkowy śpiewak. Małomiasteczkowy poeta.

Kazimierz Malewicz Wikimedia Commons

 

Poza tym jest to typowa twarz z pierwszej połowy XX wieku. Twarz mężczyzny, który marnie się odżywia (i zapewne kiepsko ubiera). Poddana działaniu wschodnioeuropejskiego klimatu. Z naszych stron. W sam raz dla urzędnika kolejowego, sprzedawcy, magazyniera, zastępcy dyrektora, zdemaskowanego szpiega, który prosi dla siebie o najwyższy wymiar kary. (W tle szum kamery, reflektory płoną z oburzenia, koszula biała ze strachu, strużka potu spływa z potylicy).

Artysta odziedziczył porządną, uczciwą, ciężko pracującą twarz. Twarz swojego ojca, swoich stryjów i dziadków, i pradziadków. Przeznaczoną do podziału między braci i bratanków, odpowiedzialnych ludzi zatrudnionych w rolnictwie, przemyśle i administracji.

Trzyma tę twarz w niewoli – zabiera w dziwne miejsca, czasem zmusza do pląsów, rozciąga, a te wygłupy zapowiadają, co stanie się ze światem. Jest jak facet, który trwoni rodzinny majątek. W odziedziczonej kamienicy lepi rzeźby z wosku i kurzu.

Takie twarze miewali słynni oszuści. Dzięki niej może być każdym: w Witebsku Mesjaszem, w Leningradzie – profesorem. Kiedy przyjeżdża do Warszawy, miejscowym wyznawcom przypomina Mickiewicza. Kiedy umiera w Leningradzie, uczniowie widzą w nim Chrystusa. Przyjaciel robi ostatnią serię portretów. (Na pierwszym rysunku twarz jeszcze żyje. Na drugim jest martwa jak poduszka).

Polskość

A JESZCZE NIE POWIEDZIAŁEM NAJWAŻNIEJSZEJ RZECZY: BYŁ POLAKIEM. BYŁ POLAKIEM

Jego ojciec był Polakiem. Jego matka była Polką. Brat był Polakiem. Siostra była Polką. Drugi brat był Polakiem. I tak siedem razy, nie licząc sióstr Polek i braci Polaków zmarłych w dzieciństwie. Te szkraby też były polskie.

JESZCZE DO TEGO WRÓCIMY. W KOLEJNEJ SALI ZNAJDZIEMY TROSZECZKĘ O SZLACHECKIM POCHODZENIU, DZIECIŃSTWIE I RODZINIE NASZEGO ARTYSTY. SZYBCIUTKO

Genealogia

ZDJĘCIE KOŚCIOŁA, W KTÓRYM BYLI CHRZCZENI

Wcześniej pocztówki z jakichś prowincjonalnych miejscowości. Widać wysiłek, żeby wyglądały malowniczo. Żeby dało się je kiedyś sprzedać po kursie nostalgii. Nadzieja na sentymentalny procent, premię tęsknoty. Dachy miasteczka, jakieś szyldy, chłop prowadzi konia, krowa ze śmiesznie wygiętymi rogami, na horyzoncie wieża barokowego kościoła. Jednak biedy trudno nie zauważyć. Chaosu byle jak zbitych bud. Niebrukowanych nawierzchni.

O jednym z tych miasteczek napisał, że tonęło w błocie. Ponoć kiedy Katarzyna Wielka przyjechała obejrzeć ten nowy nabytek imperium, carskie konie utonęły w czarnej brei głównej ulicy.

PAŃSTWO TO SOBIE WYOBRAŻAJĄ?

Pochłonął je czarnoziem. Stąd wzięła się nazwa Konotop.

Podobno jakiś ukraiński przewodnik opowiadał wycieczce, że Czarny kwadrat to płat ojczystego czarnoziemu. Rosjanie uznali to za przykład infantylnego nacjonalizmu, ale kto wie.

Tłuste błoto, które pochłania konia, karetę, ludzi, miasto. Rodzi zboże i buraki. Gleba – świat w niej znika, żeby pojawić się na nowo. Albo i nie pojawić, chyba że wiosną z ziemi wydobyto źrebięta. Sugestywny obraz. Ale jeszcze nie teraz.

Bo wcześniej herb polskiej szlachty. Z fantastycznym bukietem piór na czubku. Wygląda, jakby porzuciła go tancerka z kabaretu.

Wcześniej jest drzewo genealogiczne. Nie któryś z tych liściastych sztychów. Raczej bezduszny schemat wykreślony w programie komputerowym. Pełen przybliżonych dat i znaków zapytania.

W tamtych czasach większość ludzi nie zostawiała po sobie śladu. Świat jeszcze rozdawał przywilej zniknięcia. Szafował prawem do zapomnienia. Dotrzymywał słowa w kwestii obracania w proch. Ludzie pojawiali się w jakiejś księdze parafialnej. Zostawiali znaki w aktach sądowych, gazetach. Jeszcze nekrolog. Zapis w księdze zgonów i kamień w wodę. Ciała znikały. Znikały groby.

WYSTARCZY POWIEDZIEĆ,

że artysta pochodził ze starej rodziny szlacheckiej – i od tego miejsca zdania już same się układają.

WYSTARCZY POWIEDZIEĆ,

że pochodził z patriotycznej rodziny szlacheckiej, która przez dwa stulecia dawała światu ziemian, żołnierzy i księży. Pochodził z patriotycznej rodziny szlacheckiej, która z biegiem lat ubożała.

Bajka

– Dawno temu przyjechał cały dwór.

– Tutaj?

– Tutaj.

– Cały dwór i wszyscy dworzanie?

– Tak.

– I car?

– Nie car, tylko caryca diablica. I wszyscy z piekła rodem generałowie, i z piekła rodem marszałkowie, i z piekła rodem ministrowie, i damy dworu z piekła rodem.

– I kucharz?

– I kucharz z piekła rodem też, i kuchcikowie, i wszyscy.

– I służący?

– I służący. Mówię, że wszyscy. I jechali główną ulicą przez miasto. A przodem herold i grał na trąbie.

– Szedł i grał?

– Jechał na koniu i grał. A za nim jechał dobosz i grał. A potem jeszcze dwóch doboszów z bębnami, a herold czytał. Może nawet trzech.

– Mówiłeś, że trąbił.

– Przestawał trąbić i wtedy czytał.

– Miał okulary?

– Nie potrzebował.

– A te konie się nie bały bębnów?

– Nie bały się, bo były głuche. Specjalne, żeby się nie bały bębnów i armat.

– Ja się nie boję armat.

– A ludzie wychodzili z domów, stali przy głównej ulicy i tylko patrzyli.

– A mundury jakie? Niebieskie ze złotymi guzikami?

– Niebieskie, czerwone i zielone. I złote też. A kareta cała ze złota. A w karecie siedziała caryca diablica.

– To oni nie widzieli, że tam jest błoto? Nikt im nie powiedział?

– Widzieli, ale i tak jechali. Dwór musi jechać środkiem. I prosto przed siebie. A jeszcze na końcu wozy i karety, a w tych wozach pierzyny i kryształowe kieliszki, i różne rzeczy, żeby carycy było wygodnie na noclegu.

Najpierw im się nabierało do butów, chlapało na mundury i na sztandary, i herby, i orły, już błoto było po kolana, potem aż po siodła, konie pływały w błocie i błoto zaczynało się wlewać do karety, szli coraz wolniej, koła nie chciały się kręcić. Mieli błoto po szyję. Aż w końcu zniknęli, tylko wielkie bąble wokół nich unosiły się jak ślina.

– A caryca co?

– Siedziała w karecie bez słowa. Patrzyła przed siebie. Aż w końcu zniknęła. Wszystkich pochłonęło błoto. Tylko jeden kuchcik ocalał, bo szedł na końcu. I oni wszyscy teraz tam mieszkają. Ale są ciągle głodni.

– W piekle?

– W ziemi. I mają tam stół, naczynia i karocę, i pościel, wszystko, czego potrzeba. Ale są głodni, bo brakuje kuchcika. Jak cię tutaj wciągnie błoto, to już nie wypuści.

– Będę kuchcikiem?

– Dzieci muszą im gotować.

– I Aneczka tam jest?

– Przyjęli ją na damę dworu. Dostała piękną suknię.

– Jaką?

– Czarną. Tam wszystko jest czarne.

Poranek

KOLEJNA SALA PRZYPOMINA O TRADYCJACH PATRIOTYCZNYCH, KTÓRE PRZENIKAŁY ŻYCIE KRESOWEJ RODZINY. TRZEJ STRYJOWIE ARTYSTY WZIĘLI UDZIAŁ W POWSTANIU STYCZNIOWYM

Jest wcześnie rano. Lód na kałużach wygląda jak mapa sztabowa. Plątanina forsownych marszów i kontrataków.

Tutaj powinny się pojawić staroświeckie rzeczowniki. Imiona roślin i ptaków zręcznie wplecione w opis. Nazwy nieodległych posiołków (a tam już stoją carscy). Określenia części uprzęży. Elementów uzbrojenia. Nazwy rodowych majątków, nazwiska towarzyszy.

Nic z tego. Tamte słowa dawno przepadły. Zostało trzech mężczyzn na drodze.

Jeden mówi coś bardzo wojskowego, daje komendę. Odgrywa swoją rolę. Jedyną, jaką zna. Teraz już bezsensowną. Walczą z niczym. Dookoła jest zmarznięta ziemia. Nieużywana gleba i nieprzydatny las. Podszyty wiatrem zagajnik, zdecydowanie zbyt lekki na tę porę roku.

Nic tu po was, chłopaki. Zaplątaliście się w tę sprawę przypadkiem. Jeszcze moglibyście zdążyć na drugą lekcję. Na swoją zmianę. Na szychtę. Powinniście iść do fabryki, do kantoru.

Mogliście teraz musztrować rekrutów. Sprawdzać w biurze kolumny wydatków. Doglądać wytopu, wydobycia. Puszczać w ruch maszyny tkackie. Mieszać leczniczą miksturę, syrop z opium. Mogliście budować pałace sprawiedliwości, banki i muzea historii naturalnej, wznosić piramidy z piaskowca i marmuru. W ręce starych bogów wkładać wiązki piorunów. Rzeźbić kamienne kartusze i ozdabiać nimi dworce kolejowe.

Najmłodszy błądzi wzrokiem. Patrzy, jak do ust przylepiają się małe obłoki pary. Obraca głowę, nie słucha już tego gadania. Składa wargi. Ma teraz własną ruchliwą chmurkę. Osobisty obłok, który przez chwilę trzepocze w powietrzu. Ma prywatną wyspę o gorącym i wilgotnym klimacie. Wydech. Biały kraj trzepocze na wietrze. Wdech – zimne powietrze przełamuje granice. Wkracza ze wszystkich stron. Mapa rozpuszcza się w niczym. Wdech, wydech – i najmłodszy z braci rozpływa się w powietrzu.

Władze wysyłają list gończy. Za dziesięć lat urodzi się Harry Houdini.

JEDNEGO ZABILI, DRUGIEGO ZESŁALI, TYLKO TRZECI GDZIEŚ PRZEPADŁ

Ten drugi wróci po trzydziestu latach. Zamieszka w prowincjonalnym mieście, z dala od stolicy. Było, minęło. Trzeci naprawdę zniknie bez śladu. Już nie da znaku życia. Żadnego listu. Żadnego „Nie martwcie się. Jestem zdrowy”. Posłaniec nie zapuka po zmierzchu – nikt nie powie, że go widział, rozmawiał z nim, że jest dobrej myśli, pozdrawia, spróbuje napisać.

Władze wyślą list gończy. Z państwowej kasy opłacą ogłoszenia w zagranicznej prasie. Może więc naprawdę uciekł. Zatrudnił się pod przybranym nazwiskiem w jakimś warsztacie, zaciągnął do obcej armii. Zamieszkał w Paryżu (jego bratanek chciał w to wierzyć). Może gdzieś w tropikach, z dostępem do morza. Albo połknęła go ziemia.

A to łasuch

OTÓŻ W DAWNYCH CZASACH

żył sobie chłopiec. Duży, silny i wesoły. Rezolutny chłopina, trochę łobuziak. Kazia nasz.

Zresztą równie dobrze mógł być chorowity, ospały i ponury. Kto go wie? To było tak dawno, że nawet ziemia zapomniała jego ciężar. Trawa nie pamięta rozmiaru jego stopy, nacisku kroków.

Dom, w którym przyszedł na świat – jęki, krzyki, dużo gorącej wody, ma pan syna – zburzono przed laty. Nikt już nie pamięta, gdzie to było. Uczeni przedstawili kilka teorii na ten temat. Co tylko przysporzyło zmartwień miejskim urzędnikom, bo gdzie teraz wmurować tablicę pamiątkową? Której ulicy nadać imię wielkiego człowieka?

Uprzedzając fakty, powiedzmy, że jego grób także gdzieś się zapodział. Pochowali go pod Moskwą, pod ceglanym nagrobkiem, w cieniu wielkiego drzewa. Przyszła wojna. Drzewo spłonęło. Cegłę rozkradli. Krewni zapomnieli.

W ostatnich dziesięcioleciach miasto się rozrosło. Podobno naukowcy odnaleźli tamten punkt, gdzieś w pustej przestrzeni między nowymi domami. Lepiej im wierzyć, niż składać kwiaty na klatce schodowej lub w podziemnym garażu.

RODZINA CZĘSTO ZMIENIAŁA MIEJSCE POBYTU

Kazik wyrósł na dużego chłopca ze strzechą ciemnych włosów. Był z niego kawał łobuza. Często gęsto musiał mu ojciec wygarbować skórę. Ojciec, pan Seweryn, miał ciężką rękę, ale dobre serce. Miał pan Seweryn ciężką rękę, ale kochał swojego urwipołcia. Hu, hu, ha.

Wszędzie było pełno tego chłopaka. Rósł, gdzie go nie posiali. Wspinał się na dachy. Pani Ludwika załamywała ręce (co ja mam z tym chłopaczyskiem!) – ale zaraz inne zmartwienie pochłaniało jej uwagę. Dobra pani Ludwika miała tuzin dzieci – i zawsze jakiś drobiazg czepiał się pocerowanej sukni.

A Kazik kochał mamę, ale rozrabiał aż strach. Ledwie przełknął zupę, ledwie chwycił pajdę chleba posypaną cukrem – nie przelewało się u państwa Malewiczów, ale cukru nigdy nie brakowało – a już zmykał z domu. Kochał przyrodę.

Chciał być jak wiejskie dzieci. Chciał się wspinać na drzewa. Dosiadać koni. Brodzić w strumieniach. Lecz Kazik był z fabryki. Ojciec pracował w cukrowni. Ojciec nią rządził, był królem kotłów, kadzi i rur.

ZAPAMIĘTAŁ,

że kiedyś próbował upolować jastrzębia. Miał łuk z wikliny. Przywiązał kurczę, przytroczył sznurkiem żywą, gdaczącą przynętę i czekał. („Jastrzębie bardzo mnie ciekawiły”).

Zapamiętał zapach smoły, zapach ziemi, gówna, dymu. Smołowane dachy. Zapamiętał czarną ziemię. I to, że niebo nigdzie nie jest tak czarne. Noce nigdzie nie są tak ciemne jak na Ukrainie.

ZAPAMIĘTAŁ,

jak pewnego razu wypowiedział wojnę fabrycznym dzieciom. Zebrał bandę wiejskich rozrabiaków – opłacił ich cukrem – został ich wodzem i dyktatorem. Był prowodyrem.

I już maszerował za nim orszak dzieciaków. Jego indiańskie plemię. Kolumna szturmowa. Zaraz poprowadził swoją bandę do walki. Świsnęły wierzbowe strzały. Ktoś dostał w oko. Komuś poszła krew. Kogoś zbili na kwaśne jabłko. Po niebie leciał jastrząb. Kazik triumfował.

Wrogowie rzucili się do ucieczki. Zawsze rzucali się do ucieczki.

Albo i nie. Przecież nikt z tamtych nie zostawił choćby linijki wspomnień. Pożyli, dorośli i pomarli bez słowa. Nigdy nie poznamy ich wersji wydarzeń.

Równie dobrze Kazik mógł to wszystko zmyślić. Mnóstwo nawymyślał, żeby ugruntować swój obraz urodzonego przywódcy. Bojowca. Chuligana. I żeby znaleźć swoje miejsce między miastem i wsią, między wsią a nowoczesnością, ojcem i matką.

Zakradał się we wszystkie kąty. Jadł łapczywie.

 

wyborcza.pl